czwartek, 26 maja 2011

pożegnania i ostateczny czwartek

Cały tydzień uskuteczniam pożegnania. Smutne to! Dzisiaj mam ostateczną imprezę pożegnalną, mamy zamiar ją przeprowadzić w polskim stylu więc może być ciężko! A w niedzielę powrót...
W sumie cieszę się. Wreszcie będę mogła z moimi starymi ziomami się spotkać i rzucać tradycyjne polskie suchary i każdy zrozumie. Chociaż w sumie przyjaźnienie się z obcokrajowcami ma swój urok, zwłaszcza jeśli nie mówią za bardzo po angielsku (albo mówią z francuskim akcentem, aaa). Czasami to bywa rozczulające:
Kaś: We can't go to my flat. Last time you said you didn't like the dust on my floor.
Chłopiec: No, it's impossible! I didn't say that!
Kaś: Why so sure?
Chłopiec: I don't know the word "dust"
Kaś: ...

Będę za tymi głupkami tęsknić, nie ma co. Zwłaszcza, że życie tutaj było w sumie beztroskie, a w Polsce czeka mnie starcie z administracją mojego kochanego uniwerku. Pewnie z tej walki wyjdę zwycięsko, ale i tak czuję, że będzie mnie z różnych powodów kusić, żeby znowu gdzieś wyjechać. Wtedy założę nowego bloga, będzie się nazywał kasiaw... Ha! Ja już chyba wiem gdzie :)

Tak czy inaczej, będzie dobrze. Wszędzie można poznać fajnych ludzi, nawet stojąc samotnie w kolejce do meczetu w Istambule :]

niedziela, 15 maja 2011

ostatki


Powoli szykuję się do powrotu i robię wiele rzeczy po raz ostatni. Robienie rzeczy po raz pierwszy, jakkolwiek bywa stresujące, jest w sumie bardziej radosne. Ostatki trochę napawają smutkiem, chociaż nie powiem, cieszę się, że jedzenie szoarmy na starym mieście w niedzielę o 8 rano zdarzyło mi się po raz ostatni :) A tak serio to naprawdę uważam, że to dobre, że niektóre rzeczy mają jasno określony koniec. Wtedy można maksymalnie wykorzystywać czas zamiast trwać w złudnym poczuciu trwałości i przekonaniu, że "jeszcze zdążę". Niemniej jednak jeśli chodzi o relacje z innymi, to działa to raczej średnio. Przykro mi, że wyjeżdżając będę musiała pewnych ludzi opuścić. Nawet jeśli znajomości się całkowicie nie rozpadną to zmieni się ich charakter i to nie będzie to samo. Cóż, przynajmniej odzyskam realny kontakt z moimi ukochanymi Polakami.
Tak czy inaczej, Rumunia na koniec chyba trochę stara się zmniejszyć dramatyzm naszego rozstania i pokazuje swoją drugą, mniej przyjemną twarz. Widziałam zatem zboczeńca za dnia w centrum miasta i zostałam oszukana przez taksówkarza. Poza tym Rumuni ujawnili, że też są ksenofobiczni i mają jakieś rasistowskie zapędy. Ostatnio wybrałam się na rowerową przejażdżkę po parku. Sobota, piękna pogoda zatem i dużo ludzi. Był ze mną Tim. Tim jest Tatarem. Widać to po nim. Od czasu do czasu mijały nas grupki młodych dresów, którzy wykrzykiwali hasła, które nawet nasza podstawowa znajomość rumuńskiego pozwalała zakwalifikować jako obelżywe. Może dresy by mnie nie zdziwiły, ale całkiem normalnie wyglądający trzydziestolatkowie albo starsze małżeństwa też wyrażały głośne zdziwienie, że oto w samym sercu Bukaresztu rowerem jedzie "Chińczyk". Smutne to i zastanawiające. Przecież Rumuni też wyjeżdżają, choćby do pracy do Włoch, i większość z nich wie z własnego doświadczenia albo z opowieści znajomych jak to jest być traktowanym gorzej albo inaczej tylko dlatego, że się pochodzi z takiego a nie innego kraju. Umówmy się, Rumuni nie cieszą się dobrą opinią chyba nigdzie. Szkoda, że tak to działa. Upokarzają nas, upokórzmy i my! Stereotypy są głupie. Wiem, że psychologicznie rzecz biorąc niby potrzebne, ale głupie. Ze swoimi walczę, wychodzi różnie, ale generalnie dziwię się, jak rok temu mogłam rozpowszechniać ten durny kawał o łabędziach. A Tim ma serio tutaj ciężko. Nie dość, że musi wysłuchiwać na mieście, że jest Chińczykiem, to jeszcze na egzaminie kazano mu analizować typ przywództwa politycznego jaki reprezentuje... Donald Tusk :]


[Jakby ktoś jeszcze nie znał tego kawału, to służę: "Dlaczego w Rumunii nie ma łabędzi? Bo Rumuni szybciej podpływają do chleba". Niniejszym oświadczam, że nie jest to prawda i zgodnie z ze złotą zasadą "pics or it didn't happen" załączam słit focię rumuńskich łabędzi. Enjoy!]





poniedziałek, 18 kwietnia 2011

wto i inne schematy

Coś jest źle, coś trzeba zmienić. Pewnie to przez to, że czas spędzam ostatnio na pisaniu magisterki (a raczej próbach mobilizacji, żeby wreszcie zacząć jakoś konkretniej), a może przez to, że mnie dopada kryzys końca studiów, w każdym razie coś muszę zmienić bo zwariuję. Potrzebuję ludzi i to na żywo, bo nawet najbardziej pasjonujące wałkowanie tych samych co zawsze tematów z kochaną Anią przez internet mi ostatnio nie wystarcza. Chociaż w sumie mieszanka szalonych Erasmusów, Rumunów i samotnego zażywania kultury w ostatni weekend się sprawdziła, hmm. Tak czy inaczej, coś trzeba zmienić, chyba brakuje mi wyzwań i znowu mnie nosi. Pewnie następny blog będzie się nazywał "Kasia na Mauritiusie", albo w Budapeszcie, albo...we Wrocławiu? :) Może dobrze, że ta Hiszpania mi się na święta trafiła, powrócę trochę do korzeni i do tej pierwszej w miarę szalonej podróży po której mi się udało uwierzyć, że mogę wszystko. I sobie przemyślę różne rzeczy. I pewność siebie mi wróci i energia, taki jest plan! Może też świeże spojrzenie na magisterkę uzyskam, bo dzisiaj przez dłuższą chwilę nie mogłam uwierzyć, że czytam naukowy artykuł o... inwazji WTO na Czechosłowację. Tak, nie łatwo uwolnić się od utartych i mojego (post?)nowoczesnego i zachodniego myślenia, które nie przyjmuje, że WTO to nie koniecznie zawsze znaczyło World Trade Organization, ale np. Warsaw Treaty Organization :] może właśnie trzeba mi trochę porzucić moje schematy i poszukać nowych, mniej oczywistych znaczeń? Hiszpanio, nadchodzę zatem!

niedziela, 17 kwietnia 2011

zbrodnie i klimaty świąteczne


Czytanie Mrożka zawsze pozostawia mnie niespokojną a już czytanie Mrożka w nieodpowiedniej fazie cyklu wpływa na mnie fatalnie (tak, moje życie w dużym stopniu zdeterminowane jest przez biologię i odkąd to sobie uświadomiłam jest mi łatwiej). Generalnie zatem się naczytałam i sama mam ochotę się zamknąć w więzieniu albo urządzić polowanie na łazienkowego tygrysa. Ewentualnie kogoś skrzywdzić. Głupio mi, że blog się staje kanałem narzekania ale nie mogę nic poradzić. Chyba znów za długo siedzę w Rumunlandii i potrzebuję powrotu do jakiegoś mniej chaotycznego miejsca (Cypr nie pomógł mi w tej kwestii). Chaos chaos chaos. Wieczne "imediat" i brak szacunku dla cudzego czasu (jeśli hydraulik umówił się na 15 to przyjdzie albo o 14 albo o 17, nigdy nie wiesz). Dwa tygodnie milczenia i nudy a potem nagle telefon i "zrób to natychmiast", zero organizacji. Oczywiście kulturalnie i taktownie odmówiłam (szanujmy się!), ale do dupy z taką asertywnością jak potem mam dwa dni wyrzuty sumienia. Trzeba popracować nad tym. Tak samo jak nad wyrażaniem swojego niezadowolenia w kwestii brudu mieszkaniowego. Ostentacyjne niesprzątanie po nie moich imprezach nie pomaga. Co gorsza, ofiarą mojej cichej walki padł mój biedny kolega, któremu podczas odwiedzin komórka przylepiła się do kuchennego stołu. W ramach powstrzymywania się przed wybuchem i totalnym załamaniem pozostało mi jedynie opuścić Wyspę Bogactwa i oddać się niedzielnym refleksjom przedświątecznym. Jestem w szoku, ale brakuje mi nawet tych okropnych sztucznych palm, bo tutaj się do tego wagi nie przywiązuje zupełnie. W ogóle jakoś dziwnie tu chyba przeżywają te święta. W Najlepszym z Supermarketów widziałam dzisiaj wielkanocną promocję: klimatyzator za jedyne 979 lei. W sumie nic szokującego, gdyby nie fakt, że reklamowali go hasłem "upewnij się, że jesteś w 100% przygotowany do Wielkanocy". Gdzie tu sens, gdzie logika? Chodzi o to, że jeśli nie ma duchowego klimatu, to chociaż klima? Nieżyciowo. Chociaż w sumie nie wiem czy mogę komentować, niby post a ja mam ochotę kogoś ukatrupić. Niestety na razie ukatrupiam tylko magisterkę uparcie jej nie pisząc :/

piątek, 15 kwietnia 2011

hipsterstwo.ro

Według wersji, którą się samo oszukuję wybrałam się na koncert, bo przecież nie mogę nieustannie pisać magisterki, zwłaszcza w piątkowy wieczór. A tak serio to chyba tylko kolejny etap prokrastynacji. Tak czy inaczej, postanowiłam że pójdę. Wcześniej oczywiście starałam się pomysł rozpropagować wśród moich Erasmusów głosząc że loco star rządzi, tudzież że nawet im załatwię darmowe bilety. Nie pomogło. Dziwię się, bo co czwartek w coraz to bardziej podłych klubach na popijawach do rana są tłumy. A jak koncert albo film to nikomu się nie chce. Kultura przegrywa z piciem, ech. Udało mi się jednak namówić dwóch kolegów, ale jako że to typy południowe to od razu zapowiedzieli, że jeśli przyjdą to późno. Zatem udałam się sama do mojego kochanego klubu Control, tej mekki hipsterstwa bukareszteńskiego. Trochę się bałam, bo wiadomo, samotna dziewczyna przy barze w piątek wieczór, może być różnie. Miłość do muzyki na żywo jednak zwyciężyła i poszłam, nastawiając się, że pewnie będę podrywana przez hipsterów ale przeżyję, zawsze to jakieś ciekawe doznanie i do tego zgodne z zasadą, że lepiej jak się coś dzieje niż jak nic się nie dzieje. Rzeczywistość jednak mnie przerosła. Przypadek 1: umiarkowany hipster. Na oko mniej więcej czterdziestoletni. Rosjanin. Chciał ze mną rozmawiać o Smoleńsku a kiedy zobaczył, że jakoś nie przejawiam entuzjazmu stwierdził, że "z Polakami to zawsze ciężko nawiązuje się relacje". Przypadek 2: prawdziwy hipster. Towarzyszyły mu opary trawy. Usłyszawszy, że jestem z Polski zaczął do mnie mówić jakimś łamanym czeskim, bo niby kiedyś mieszkał w Pradze a przecież "wszystkie słowiańskie języki to to samo". Potem przerzucił się na włoski, bo uznał, że skoro papież był Polakiem to chyba jakieś podstawy włoskiego każdy u nas zna. Wiadomo :)
Zasadniczo moi południowcy w końcu nie przyszli, więc bawiłam się w trochę sama a trochę z pracownikiem Poważnej Instytucji. Myślałam, że gorzej to zniosę, ale nie! Muzyka na żywo jednak mi rekompensuje wszystko. Nawet nie przeszkadzało mi, że tak mało ludzi znowu (coś chyba nie tak z marketingiem mojego kochanego klubu, ech) i że pod sceną szalał koleś, który wyglądał jakby miał atak epilepsji i podchodził do ludzi mówiąc "źle machasz głową, przestań bo mnie to drażni". Do mnie nie podszedł, ale wiadomo, ja nie mam podzielnej uwagi i nie potrafię robić kilku rzeczy naraz, więc jak myślę to nie jem a jak słucham to się nie bujam za bardzo. Wyglądam na sztywniaka chyba ;] Mimo wszystko cieszę się, że poszłam. Chyba we Wrocławiu mnie wiele dobrych imprez ominęło tylko dlatego, że nie chciałam chodzić sama. Ostatecznie bycie podrywaną przez dziwnych ludzi to nie jest taka straszna rzecz. Chociaż jutro idę sama na festiwal filmowy, zobaczymy :]

środa, 13 kwietnia 2011

epizod cypryjski


Podróż nie może się odbyć bez stresu, to wiadomo nie od dziś. Moja wyprawa na Cypr (nie będzie nazywany więcej Ciepłą Wyspą, było zimno, protestuję!) też była dosyć stresująca. Na szczęście wszystkie nieprzyjemności spotkały mnie na samym początku, potem było już tylko cudownie. W sumie po tak dramatycznym początku nie mogło być inaczej.
Wstałam za późno, to nigdy nie wróży dobrze. Pełna nadziei udałam się jednak na Piata Victoriei, skąd miałam odjechać na lotnisko. Nawet bilet kupiłam specjalny. 20 minut, 30... autobusu nie ma, rzadko się to zdarza w Rumunii ale jednak. Głupio byłoby przegapić samolot, więc postanowiłam złapać taksówkę. Pierwsza, która się zatrzymała na drzwiach miała wypisane magiczne "3,50 za kilometr". Normalnie staram się nie być burżujem i jeżdżę tylko takimi, które kosztują 1,39/km. Moja wada wzroku daje jednak o sobie znać czasami więc postanowiłam, że przyjrzę się bliżej temu fascynującemu zjawisku. I faktycznie, 3,50. Szkoda tylko, że kierowca chyba się zniecierpliwił tym moim przyglądaniem i chcąc pomóc mi podjąć decyzję otworzył drzwi trafiając mnie prosto w twarz. No i oczywiście: krzyki, krew, łzy. Afera. W końcu wsiadłam bo po pierwsze głupio tak się wykrwawiać na ulicy, a po drugie jak trzeba by było do szpitala to taksówką jednak łatwiej :) Na szczęście jakoś się udało i skończyło się na lekko rozkwaszonym nosie i bolących zębach. Potem koczowanie na Baneasie, uroczo chaotycznym lotnisku i wieczorem powitałam Larnakę z bólem głowy oraz ogólnie nie najlepszym nastrojem. Na lotnisku miejscu musiałam trochę czekać, pojawiły się pewne problemy logistyczne, co mi uświadomiło, że nie mam planu awaryjnego. (Nowa złota zasada: zawsze podróżuj z planem awaryjnym). Na miejscu jedyne co udało mi się wymyślić to ewentualne zwrócenie się o pomoc do koczującego tam żołnierza Bundeswehry... Na szczęście nie było potrzeby, chociaż pewnie byłoby to ciekawe :]

Sam Cypr jest piękny. Morze, góry, żołnierze i północna, turecka część wyspy nie uznawana przez społeczność międzynarodową. Miałam więc ładne krajobrazy, najlepszego przewodnika, dobre jedzenie i ciekawostki politologiczne. Najcudowniej! Co prawda wiało przeokropnie i nici z plażowania, ale tak czy inaczej sobie odpoczęłam i wróciłam cała szczęśliwa! Teraz przez kilka dni czeka mnie "magisterka party", no i pewnie trochę kultury (na Cyprze z tym jednak bieda), a potem kolejna podróż, tym razem sobie lepiej zaplanuję :)

czwartek, 7 kwietnia 2011

Emigracja jednak ma na mnie wpływ, nie da się tego ukryć. Dużo rzeczy teraz robię sama, nieraz nie jest łatwo ale udaje się i okazuje się, że jednak mogę! Chyba polubiłam to aż za bardzo. Coś, co kiedyś było „marginesem swobody” w związkach i kontaktach z ludźmi teraz stało się jakąś patologiczną potrzebą niezależności. Niedobrze. Dobrze jest umieć radzić sobie samemu ale zauważyłam, że u mnie to prowadzi niemalże do katastrof, a już na pewno do dziwnych i niepotrzebnie stresujących sytuacji.

Przykład 1: Dostaję wiadomość o treści „W sobotę jedziemy nad morze, szykuj się:) ”. Prawidłowa reakcja: cieszę się, szykuję kostium i sprawdzam czy pogoda na Słonecznej Wyspie będzie aby na pewno idealna. Moja reakcja: Nie wiedzieć czemu upatruję tu „zamachu na moją niezależność”, ciśnienie mi skacze (bo jak można mi tak oznajmiać? Bez pytania?) i prawie strzelam focha dekady. Źle. Na szczęście w porę zawróciłam z tej drogi i jest dobrze.

Przykład 2: Służbowy wypad na rumuńską pocztę J Za kierownicą pracownik Poważnej Instytucji. Sama nie cierpię „back-seat driverów” (niedługo miną 4 lata odkąd po usłyszeniu „spoko, masz dużo miejsca” prawie się (i kilki innych osób, pozdro Mamo :D) nie zabiłam). Zatem sposobu jazdy ani żadnych sytuacji drogowych nie komentuję. I nagle skrzyżowanie, czerwone światło jak nic. Jedziemy, jedziemy (myślę sobie, no przecież widzi, halo), jedziemy… i nagle stoimy na środku skrzyżowania i nadjeżdża tramwaj. Super. Dodatkowo wszyscy wyczilowani, padło tylko coś w stylu „O! Czerowne? ;) Gorsze rzeczy się zdarzają w życiu” :D W sumie prawda, bo i nic się nie stało na dobrą sprawę. Niemniej jednak wprowadzę chyba złotą zasadę: „Pozwól ludziom popełniać błędy dopóki to nie stwarza zagrożenia dla życia”…

Ogólnie to chyba te rozmyślania przez stresy uczelniane, bo to już ostatnie podrygi, a problemy ciągle jakieś są, i to wcale nie naukowe a organizacyjne. Ważne Podanie podpisał koordynator, dyrektor ds. studenckich, jeden dziekan i Książe sam nawet (zwany też nie wiedzieć czemu dyrektorem instytutu). Niestety drugi dziekan nie podpisał. Co to znaczy? Nie wiadomo. Ogólnie burdel na kółkach, ale oczywiście można sobie porozprawiać o orderach zamiast o studentach myśleć: http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,9390238,Tajne_zycie_uniwersytetu__czyli_komu_naleza_sie_ordery.html

Przynajmniej promotor napisał do mnie, cyt. „Pierwszy rozdział otrzymałem”, co na moje oko sugeruje, że otrzymać to i owszem ale czytać niekoniecznie. Ale podobają mu się pomysły na drugi rozdział, co mnie cieszy :]

W sumie to nieważne, bo już jutro czeka na mnie Wyspa, ha!